W sieci często można natknąć się na mrożące krew w żyłach historie o tym, jaki to Windows jest niedobry, a w szczególności jak podatny jest na ataki wirusów. Często autorami tych zwierzeń są ludzie korzystający zwykle z innego niż Windows systemu (głównie Linuks), a z Windows mający styczność sporadyczną, zwykle zakończoną jakimś problem. Problem w tym, że "samo" nie dzieje się nic. Wirusy i inne "niespodzianki" nie materializują się nagle w systemie. Dodatkowo fakt posiadania "antybedleco" (antywirus, antyspyware, anty...) wcale nie powoduje, że użytkownik jest bezpieczny (bezpieczniejszy).
Samo nie dzieje się nic
Przykładowa historia: użytkownik korzysta głównie z systemu Linuks, jednak czasem (raz na dwa, trzy miesiące) zmuszony jest do skorzystania z programów, które działają wyłącznie pod Windows. Mimo antywirusa, antyspyware i SP3 nagle okazuje się, że coś wlazło do systemu.
Co w tej historii powinno zwracać uwagę? Częstotliwość używania systemu. System nieużywany przez dwa, trzy miesiące siłą rzeczy nie ma zainstalowanych poprawek z ostatnich dwóch lub trzech (może nawet czterech) cykli uaktualnień. Im dłuższy czas mija od udostępnienia poprawki, tym większa ilość malware, które stara się wykorzystać właśnie te podatności. Również "oprogramowanie zabezpieczające" posiada nieaktualne definicje, w związku z czym jest praktycznie bezużyteczne. W rezultacie użytkownik korzystający z Windows w taki właśnie sposób jest bardziej narażony na skuteczny atak malware, niż ktoś, kto z tego systemu korzysta regularnie. Po prostu w swoim systemie ma znane, niezałatane podatności (część nadających się do zdalnego wykorzystania), a antybedleco bez aktualnych definicji jest ślepe, jak dziecko we mgle.